Wspomnienie o Eugeniuszu Poniatowskim Łucji Węsierskiej
W 1970 roku rozpoczęłam naukę w Szkole Podstawowej nr 1 w Drawsku Pomorskim. Pan Eugeniusz Poniatowski był wtedy kierownikiem tej szkoły i już wtedy prowadził zespół mandolinistów, w którym grała także moja siostra Ania. Niebieskie kamizelki z wyszytymi wzorami ludowymi, białe koszule i granatowe spódniczki i spodnie - to były ich stroje. Jak przez mgłę pamiętam kilka ich prób i występów. W tamtych czasach normą była opieka starszego rodzeństwa i przez to moja obecność na próbach zespołu mojej siostry była naturalna.
Pamiętam nazwiska kilku osób z tego zespołu: Bożenka Jabłońska, grający na drewnianym ksylofonie Włodek Kulczycki, gitarzysta Grzesiek Endres, starsza córka Pani Tuzinkiewicz. Trzon zespołu stanowiły koleżanki mojej siostry grające razem do końca swojej ósmej klasy, czyli chyba do 1972 roku. W mojej pamięci pojawiał się co jakiś czas Pan Kierownik - wysoki, szczupły, z poważną miną.
Na początku 4 klasy rozpoczęła się nasza muzyczna przygoda. Jesienią 1974 roku Pan Dyrektor (chyba mniej więcej wtedy z kierownika szkoły został dyrektorem) otworzył nabór do nowego zespołu. Nie wiedzieliśmy jeszcze co tam będziemy robić i na czym grać. Na tych mandolinach nikt z nas wcześniej nie grał i nie trzymał ich nawet w rękach.
Nawet dziś trudno mi sobie wyobrazić jak Pan Dyrektor nauczył nas na nich grać. Było nas chyba od 15 do 20 mandolinistów (w tym jedna osoba grająca na banjo i dwie na mandolach) - Jola Bułczyńska, Renata Piernik, Jacek Mazur, Gosia Machała, Ania Wolańska, Ania Wawryniuk, Isia Pilarczyk, Renata Tracz, Jola Czerniel, Wioleta Krymowska, Iwona Gajlewska, Marek Szołdra oraz ja - Lusia Leniec. Niewiele osób się "wysypało" z podstawowego składu przez te wszystkie lata. Stale ktoś dołączał do tzw. sekcji rytmicznej: Marzena Koba - organy, Jasiu Olechnowicz - gitara, Andrzej Sidorowicz - bas, Robert Gański - akordeon i chyba instrumenty perkusyjne, w pewnym momencie Edyta Kamińska, Tomek Stawicki - gitara, jeszcze jeden Tomek, którego nazwiska przypomnieć sobie za nic nie mogę.
Tomek Poniatowski, syn Pana Dyrektora, też czasem grał z nami na gitarze, na pewno też jeździł z nami np. do Kielc i pomagał w noszeniu sprzętów i chyba pilnowaniu niesfornych głośnych i stale biegających dzieciaków - czyli nas.
Nauki gry na mandolinach nie pamiętam wcale, ale pamiętam próby. Dużo prób. Na pewno dwa razy w tygodniu. Sala muzyczna znajdowała się pod numerem 9 na pierwszym piętrze z oknami wychodzącymi na dziedziniec szkolny. Pan Dyrektor był zawsze obecny, najpierw miało miejsce strojenie mandolin, potem gra. Czasem wpadała sekretarka i wywoływała go do telefonu albo na jakieś spotkanie. Wcześniej była jeszcze nauka czytania nut, bo tego też nie umieliśmy. Dużo gadania i śmiechu, bo jak uspokoić temperamentne dzieciaki w wieku niewiele ponad 10 lat.
Gdy była nowa melodia do grania, Pan Dyrektor rozpisywał nuty na tablicy szkolnej. Nuty na dwa głosy rozpisywano osobno. Były one aranżacją własną Pana Dyrektora.
I nadal nie pamiętam i nie rozumiem, jak z tych nic nie umiejących dzieciaków zgrał zespół, bo już po kilku miesiącach GRALIŚMY. Najpierw w szkole na wszystkich uroczystościach, potem na koncertach i wszechobecnych wówczas akademiach miejskich, w innych szkołach, zakładach pracy, nawet na otwarciu Domu Dziecka w Warniłęgu. Wszędzie gdzie się coś działo. Zaczęły się też wyjazdy, najpierw do Koszalina i pobliskich miejscowości. Gdzieś pod koniec pierwszego roku naszego grania - czyli wiosną 1975 roku - pojechaliśmy do Słupska na eliminacje na II Festiwal Kultury Młodzieży Szkolnej w Kielcach. Eliminacje odbywały się jeszcze w ramach dużego województwa koszalińsko-słupskiego. Kwalifikacja festiwalu kieleckiego skutkowała dla nas fajnymi wakacjami. Najpierw tydzień obozu przygotowawczego i integrującego zespoły reprezentujące województwo w Kołobrzegu, a następnie dwa tygodnie w Kielcach.
Pamiętam, że było wesoło, interesująco i po prostu fajnie. Na korowód festiwalowy przebrano nas za stonki ziemniaczane, bo województwo koszalińskie ziemniakiem sławne było. Czarne body, rajstopy i skrzydła pomarańczowe w paski, no i czułki na głowę. Mylono tę stonkę z bąkami, a że dodatkowo kręciliśmy się i brzęczeliśmy ciągle to przywarła do nas nazwa - bąki. I tak już zostało: Zespół Mandolinistów "Bąki".
Ten dwutygodniowy pobyt w Kielcach dla dzieciaków z Drawska Pomorskiego był jak inny świat: wyjścia na basen, pokazy plenerowe, wycieczki (m.in. jaskinia Raj, Chęciny, Pińczów). No i nasz Pan Dyrektor, który ogarniał nas wszystkich, opiekował się i zapewniał rozrywkę. Opowiadał, uczył, pilnował, stroił instrumenty. Pamiętam, któregoś razu na spacerze w Kielcach, razem ze swoim synem Tomkiem zrobił pokaz w stylu Ministerstwa Głupich Kroków z Monty Pythona. Umieraliśmy ze śmiechu! Być może było to w Kielcach w 1977 roku, ale nigdy potem prawdziwy Monty Python nie był dla mnie już tak śmieszny.
Jego pomysły i ich realizacje otaczały nas stale. Była wykonana przez niego gitara hawajska, były tzw. skrzypce diabelskie – przypominający miotłę muzyczny instrument ludowy, był piękny i kolorowy wielki balon z bibuły na ogrzane powietrze na koncercie finałowym w Kielcach.
Pomagali mu w tej pracy z nami inni nauczyciele, m.in. Zbigniew Panasiuk, Krystyna Ozdoba, obie panie Studniewskie (matka i córka - pani Waliszewska), chyba pani Czapnik, czasem pani Witkowska i pani Zgudko. Potem dołączał do nas pan Marek Ciężkowski - nauczyciel fizyki i pan Zbyszek (Sabik?) akustyk, a potem szef Domu Kultury, no i wielu innych.
Po tym pierwszym niezapomnianym wyjeździe kieleckim było wiele innych: kolejny Festiwal w Kielcach w 1977 roku, kilkukrotne Konfrontacje Kulturalne w Połczynie-Zdroju oraz Festiwal Piosenki Harcerskiej w Siedlcach. Tam już były z nami dziewczyny śpiewające (ale to już inna bajka i dość krótko trwająca).
Zespół mandolinistów zapewniał nam także fajne ferie zimowe m.in. w Koszalinie czy Strzekęcinie (obecnie Hotel Bursztynowy). Każdy z tych wyjazdów organizował Pan Dyrektor. Był z nami, czasem się denerwował, czasem był wesoły, ale i tak budził w nas respekt. O tym, jaki to był człowiek może również świadczyć takie zdarzenie: gdy kiedyś w Koszalinie, pewnie koło 1977 roku, dostał od Wojewody nagrodę finansową (zdaje się 200 zł), to zaprosił nas wszystkich na najlepsze w świecie desery do nieistniejącego już dziś Coctail-Baru w Koszalinie przy ul. Zwycięstwa.
Na koniec naszej ósmej klasy (bo większość z nas była z jednego rocznika 1970) było piękne pożegnanie w Domu Kultury, nagrody, drobne upominki i najlepszy prezent: dwutygodniowy rajd rowerowy z Drawska do Świnoujścia. Specjalnie zakupiono rowery (chyba Ukraina). Nasze plecaki, namioty, śpiwory i instrumenty jechały za nami w Żuku. Ruszyliśmy z Drawska, przez Złocieniec, Czaplinek, po drodze jakiś koncert w Sławoborzu, przejazd przez Gościno do Kołobrzegu, tam chyba dwu- lub trzydniowy postój na polu namiotowym. Dalej zamkniętą wtedy drogą z Dźwirzyna do Mrzeżyna i pasem nadmorskim przez Kamień Pomorski do Świnoujścia.
Do dziś nie wiem jak nasi opiekunowie to znieśli. Każdego dnia najpierw szybkie wyścigi, potem prawie płacz i pytania "daleko jeszcze?", stale odkręcające się pedały w rowerach, łatanie dętek, rozstawianie i składanie namiotów i my w czerwonych dresach z białymi lampasami. Najpiękniejsze wakacje! Ze Świnoujścia wracaliśmy już pociągiem.
Gdy byliśmy już w szkole średniej Pan Dyrektor reaktywował nasz zespół! I skutecznie zachęcał nas do grania. Jak On to zrobił, by piętnasto-, szesnastolatki znów występowały i grały na niepopularnych mandolinach, pozostanie Jego tajemnicą. Wtedy repertuar był już bardziej urozmaicony, ubrano nas w fajne, makowe sukienki do kolan i zakupiono złote szpileczki. No i graliśmy. Jeszcze na początku 1980 roku zdążyliśmy pojechać do Neubrandenburga i występować na scenie, na której główne miejsce zajmował portret Honeckera. Takie czasy. Potem przyszedł sierpień 80’ i chyba wtedy się wszystko dla nas skończyło, choć w planach był jeszcze wyjazd do ZSSR, do miasta Winnica.
Gdy będąc już po studiach – pod koniec lat 80. - wróciłam do Drawska i szłam ze swoją małą córeczką przez Plac Konstytucji usłyszałam, że ktoś woła: "Luśka, Luśka!". Nie zapomnę mojej radości, to był Pan Dyrektor! Poznał mnie, zawołał jak kiedyś, no i oczywiście zaproponował? Reaktywację! "Słuchaj, można byłoby pogadać z proboszczem Wojnickim, na pewno użyczy salki na próby. Widziałem w Drawsku Iśkę, Renatę, skrzykniemy się, popróbujemy…". Wszystko super, ale na gadaniu wtedy się skończyło.
Pan Dyrektor dał nam piękne dni, bezpieczną przystań na długi czas i niesamowite wspomnienia. Byliśmy tacy jak wszyscy nasi rówieśnicy: kłóciliśmy się, lubiliśmy, bawiliśmy się, i nie mieliśmy taryfy ulgowej, choć czasem byliśmy zwalniani z lekcji, bo próba, bo występ. Pana Dyrektora widzieliśmy jednak częściej niż inni roześmianego i opowiadającego coś innego, niż na lekcjach.
Z punktu widzenia rodzica, dziś widzę ile Pan Dyrektor dał spokoju dla naszych rodziców z zapewnieniem nam rozrywki, nauki, bezpieczeństwa i opieki.
Niestety, w pamięci wiele zdarzeń już nie ma, zdjęcia poginęły, nagrania radiowe i magnetofonowe poniszczyły się. Dziś żałuję, że nie prowadziliśmy swojej kroniki, pamiętnika, bo wtedy, wszystko co dziś niezwykłe, było takie zwykłe i codzienne...
Łucja Węsierska, wtedy Luśka Leniec
Dodaj komentarz
- to dla Ciebie staramy się być najlepsi, a Twoje zdanie bardzo nam w tym pomoże!